Śpiewam, kiedy deszcz… czyli recenzja „Deszczowej piosenki” Barbara Błoszyk • 15 czerwca 2024

„Singin’ in the Rain” to kultowy musical opowiadający w żartobliwy sposób o realiach Hollywood lat 20. XX wieku. Nawet osoby niebędące fanami musicali mogą kojarzyć scenę tańca w deszczu odegraną przez Gene’a Kelly’ego. Musical ten z czasem trafił też na sceny teatrów: a w zeszłym roku również Teatru Muzycznego w Poznaniu. Jak poznańska obsada poradziła sobie z tym kultowym spektaklem?

 Wiem, że sztuka wywarła na mnie wrażenie, kiedy potrzebuję usiąść do pisania o spektaklu zaraz po jego obejrzeniu. Zdarzyło się to już kilka razy: między innymi po wielkiej klęsce, jaką był „Kordian” w wykonaniu Teatru Edukacji, oraz po „Irenie” w wykonaniu Teatru Muzycznego w Poznaniu. Teraz jestem świeżo po „Deszczowej piosence” w reżyserii pana Tadeusza Kabicza, również w wykonaniu naszej poznańskiej obsady. Oczywiście, do pisania recenzji w trybie natychmiastowym mogą popchnąć zarówno uczucia skrajnie pozytywne, jak i skrajnie negatywne. W tym przypadku nie planuję nawet owijać w bawełnę: do komputera pognał mnie szczery zachwyt.

JA ŚPIEWAM KIEDY DESZCZ…

 „Deszczowa piosenka” – w oryginale „Singin’ in the rain” – opowiada historię z lat 20. XX wieku: konkretnie, przedstawia realia tamtejszego kina i obraz Hollywood. Skupia się przede wszystkim na drastycznej zmianie, jaką było przejście z kina niemego do filmu dźwiękowego. Głównym bohaterem musicalu jest Don Lockwood, który z zera staje się wielkim gwiazdorem filmowym. Razem z przyjacielem Cosmo Brownem stara się nawigować w tym trudnym środowisku, mimo komplikacji związanych nie tylko ze zmianami w branży, ale również natarczywością koleżanki po fachu o irytującym głosie – Liny Lamont – oraz potyczkami z zadziorną aktorką teatralną, Kathy Selden, o której Don nie może przestać myśleć…

 Warto tutaj zaznaczyć, że „Deszczowa piosenka” jest komedią romantyczną z krwi i kości. Zwracając się zatem do osób, które przychodzą do teatru, aby dać się porwać silnym emocjom, które są zawsze dużo mocniej odczuwalne kiedy doświadcza się wystąpienia na żywo: to może nie być spektakl dla was. „Deszczowa piosenka” jest przedstawieniem bardzo lekkiego kalibru, bez mocnego przekazu emocjonalnego, a raczej celującym w lekkoduszny klimat i dążący do rozbawienia widza: i w tym, żeby nie było wątpliwości, również nie ma nic złego. Jest to jednak kwestia gustu i oczekiwań. Ja czułam, że na „Deszczowej piosence” mogłam odetchnąć po paru ostatnich spektaklach o dużo większym ciężarze gatunkowym. A swoją funkcję rozrywkową ta sztuka spełniła doskonale.

MAGIA TEATRU

 Nie potrafię powiedzieć, co dokładnie było tak magicznego w „Deszczowej piosence”. Wiem tyle, że przedstawienie zaparło mi dech w piersiach od samego początku. Nie jest to już mój pierwszy raz w teatrze muzycznym i mogę oceniać z coraz większą pewnością, co było dla mnie imponujące, a co nie: i atmosfera, w którą wprowadził mnie ten musical, była naprawdę magiczna. Może być to zarówno czar lat 20. albo wyjątkowy soundtrack, a może niezwykły nastrój tamtejszego Hollywood. Jednak kiedy w jednej z pierwszych scen rozległ się głos reporterki radiowej, błysnęły światła aparatów, a gwiazdy filmowe jedna po drugiej w olśniewających kostiumach zaczęły pojawiać się na czerwonym dywanie, poczułam się, jakbym prawdziwie była na premierze filmu sto lat temu. Rzadko zdarza mi się, żeby spektakl aż tak mnie zaabsorbował.

 Chociaż gdy o tym myślę, udało mi się pominąć jeden bardzo ważny aspekt, mówiąc o elementach składających się na magię tego spektaklu: taniec. Jest to część kluczowa „Deszczowej piosenki” i, śmiem twierdzić, że części taneczne oraz stepowane były w tym przypadku nawet bardziej istotne niż części śpiewane. I przyznam szczerze, że były zrealizowane w sposób zniewalający. Mogłam jedynie pochylić się do przodu w moim fotelu i obserwować z rozszerzonymi oczami; starając się uciszyć wszystkie myśli, aby całe miejsce dostępne w mojej głowie przeznaczyć tylko i wyłącznie na chłonięcie tego, co mam przed sobą. Czułam się odcięta od świata, i pochłonięta jedynie tańcem, stepowaniem, muzyką, kolorowymi światłami, kostiumami aktorów. Chciałam zatracić się w tej chwili. Choć już o tym wspomniałam, pozwolę sobie jeszcze raz podkreślić: sama byłam zdumiona tym, jak bardzo dałam pochłonąć się tej sztuce.

A OTO GWIAZDY NASZEGO HOLLYWOOD!

 Oczywiście przy pisaniu recenzji trudno też przemilczeć obsadę – odpowiedzialną w dużym stopniu za powodzenie i odbiór spektaklu. A w tym przypadku obsada, naprawdę, była wspaniała – choć mogę mówić to również z sympatii do dużej części aktorów Teatru Muzycznego w Poznaniu, do której się bez oporu przyznaję. Pani Oksana Hamerska była przesłodką Kathy Sandler i oglądałam ją z wielką przyjemnością: uwodziła swoim aksamitnym głosem, a jej stepowanie było dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem. O pani Barbarze Melzer mogę mówić długo i zawsze same miłe rzeczy; za każdym razem, kiedy ją widzę, jest w drastycznie innej odsłonie i nigdy mnie nie zawodzi. Lina w jej wydaniu była dla mnie dużym zaskoczeniem, ale równocześnie niemiłosiernie mnie rozbawiała. Muszę tylko ze smutkiem stwierdzić, że nawet, kiedy pani Melzer śpiewa swoim „irytującym” głosem, to i tak swoimi umiejętnościami wokalnymi przewyższa wielu, co jest przykre i imponujące zarazem.

 Dla mnie nowym odkryciem był z kolei pan Bartosz Sołtysiak i to jak wspaniałym odkryciem! Absolutna gwiazda na bezchmurnym niebie. Jego Cosmo był absolutnie rozbrajający. Są przypadki, w których bardzo trudno jest wyczuć, dlaczego czujemy tak wielką sympatię dla danego bohatera, dlaczego tak przyjemnie nam się go ogląda: czy to zasługa aktora czy to bardzo dobrze napisana postać. W przypadku Cosmo w wykonaniu pana Sołtysiaka mam wrażenie, że może być to połączenie obu tych rzeczy. Jeżeli mam wskazać na postać, której było najbliżej rozbawienia mnie do łez, to bez wątpienia mój głos miałby właśnie Cosmo. Jestem pod ogromnym wrażeniem i długo będę wspominać go z uśmiechem.

 Z kolei pan Maciej Podgórzak w roli Dona Lockwooda – roli głównej – wywołał we mnie lekko mieszane uczucia. Jeżeli mam brać pod uwagę całokształt, to na zdecydowaną większość występu mnie on zaczarował i oczarował; swoim tańcem, charyzmą, śpiewem. Jednak trudno było mi się oprzeć wrażeniu, że w numerach tanecznych lepiej radził on sobie solo – zdawało się, że w towarzystwie innych tancerzy (szczególnie stepujących) wypadał trochę blado; zarówno w cieniu pana Sołtysiaka, jak i pani Hamerskiej. Nie chcę wydawać jednak zbyt surowego sądu; jego wystąpienie było, mimo tego, czarujące i bardzo przyjemne dla oka. Warto również zaznaczyć, że był to dopiero drugi spektakl „Deszczowej piosenki” w tym sezonie, zatem wszelkie potknięcia mogą wynikać z „nierozgrzania” obsady.

NIE WSZYSTKO IDEALNIE?

 Faktem jest jednak, że było jeszcze parę potknięć, nie mówiąc tylko o panu Podgórzaku. Szczególnie dwie piosenki, które już wcześniej – w czasie Gali Musicalowej – było mi dane oglądać, nie wywarły na mnie tak wielkiego wrażenia jak poprzednio. Możliwe, że było to dlatego, że pierwszy raz zawsze zachwyca najbardziej. Jednak jeżeli mam się szczegółów czepiać, to mam wrażenie, że w czasie numeru tytułowego trochę poskąpiono wody, przez co scena tańca w deszczu wydawała się być mniej spektakularna. Z drugiej zaś strony – sam fakt symulowanego deszczu na scenie był wielce imponujący. W trakcie reszty numerów, przyznam, też czasem zdarzały się jakieś niedociągnięcia: lekko zgubiony synchron między tancerzami, jakieś drobne zacięcia w choreografii. Jednak momentami wydawało się to nawet celowe: przykładowo w piosence „Dzień dobry” – kiedy to w scenie, która miała miejsce o trzeciej rano, taneczny numer wykonywało trzech rozradowanych przyjaciół – zdawało się, że te niedociągnięcia były celową niedbałością, która dodawała scenie uroku i autentyczności. Trudno więc było powiedzieć, było to zamierzone czy nie; ale nie wybijało to z rytmu na tyle, aby wielce przeszkadzało w odbiorze.

 Trudno podsumować „Deszczową piosenkę” w paru słowach. Nie jest to najbardziej emocjonalna sztuka, najbardziej głęboka – to „tylko” lekka komedia, ale takie też czasem są potrzebne. Mimo braku wielkiego przekazu emocjonalnego dla mnie musical ten miał niepowtarzalny czar i klimat, który porwał mnie i będę wspominać to wyjście z wielkim uśmiechem na twarzy.

Barbara Błoszyk